Varanasi po 8 dniach bycia tu to zlepki wspomnien - obrazow, zapachow, dzwiekow i uczuc. Chcialbym moc to wszystko w jakis sposob nagrac by moc sobie odtwarzac w zimnej Warszawie. Zimne banana lassi na dachu, dziesiatki latawcow walczacych o przetrwanie na bezchmurnym niebie...waskie uliczki i przeciskanie sie miedzy krowami,pedzacymi Hero Hondami, rozklekotanymi rowerami i sprzedawcami roznosci...Plonacy stos, na ktorym delikatnie rysuje sie sylwetka kogos kto moze jeszcze pare dni temu obmywal swe cialo w Gangesie o wschodzie slonca... dzieciaki sprzedajace pocztowki, swieczki, cudaniewidy...Spiew Imama mieszajacy sie odglosem dzwonkow z pobliskiej hinduskiej swiatyni zagluszany przez 30letnie radio rozrywane kolejna zwrotkakolejnego hitu z Bollywoodu...W tym miescie miesiac mija szybko, moj tydzien wlasciwie przeszedl niezauwazony. Mimo to wydarzylo sie tu kilka pamietnych historii i duzo codziennych przecietnych zdarzen, ktore w tym miescie nabieraja zupelnie innego charakteru.Kto wie, moze pilem czaj ze swietym? Nie na darmo ludzie podrozuja tuz calego swiata by pozegnac bliskich, urodzic potomstwo czy w koncu dokonac zywota.
Ale zacznijmy od początku..
Do Varanasi dotarłem rano zwykłym busem, nawet nie sypialnianym, który był dziurawy jak sito. Nie zmarzłem tak od Helsinek. Jednak podróż busem, nawet w nocy, to też okazja do poznania ludzi. Średnio co godzinę był postuj w wiosce, gdzie można się było napić czaju i przekąsic coś razem z innymi zmarźniętymi pasażerami. Mam wrażenie,że przez to, że sie z nimi podróżuje w takich warunkach,nabiera się w ich oczach szacunku i sympatii. Nie raz zostałem poczęstowany czajem i miałem okazję porozmawiać (w miare mozliwości językowych) i nigdy nie zostałem naciągnięty. Zawsze wydawano mi dokładnie resztę i częstowano uśmiechem.
Przed wylądowaniem w Varanasi (zwane także Benares i Kashi), zmarźnięci towarzysze niedoli powiedzieli mi ile ma mnie wynieść ryksza do hotelu (ok 50Rs),dzięki czemu nie dałem się naciągnąc kolejnemu miłemu dziadkowi z księgą pochwał na 80. Dziadek próbował mi jeszcze wmówić, że guesthouse w którym chę zostać jest narażony na ataki terrorystyczne bo jest blisko Gangesu (!) i proponuje inny. Po nieudanych próbach oferował mi jeszcze oprowadzanie po mieście itp.wszystko z poparciem wielu "zadowolonych" klientów z ksiegi. Dziadkowi podziękowałem i chwilę później znalazłem sie w krainie wąskich alejek, straganów, kadzideł, zaspanych krów i hiperaktywnych sprzedawców.
Chowk czyli Bazar, dzielnica tanich hotelików, położona nad samym gangesem. Miejsce gdzie można tanio pomieszkać, najeść się, kupić wszystko czego nam trzeba i czego nam nie trzeba, oraz przede wszystkim spotkac ciekawych ludzi. Wszystko to tworzy magiczną mieszankę, przez którą nie mozna łatwo stąd wyjechać.
Na poczatku to miejsce może przytłaczać. Lokalesi mogą nie dawać spokoju, oferując bez przerwy coraz to inne towary i usługi. Po kilku dniach jednak odnajduje się tu swoje ulubione miejsca na szybki internet, dobre lassi, smaczne obiady i klimatyczne wieczory. Nawet handlarze cię nie zaczepiają, co więcej większość to fajni ludzie, z którymi można w wolnej chwili pogadać. Przy czaju oczywiście...
***
Pewnego ranka W jednej z kafejek internetowych poznałem Francuzke Kamille, która jak się okazało, pracowała w knajpce Buffalo’s i zaprosiła na wieczór. Był to początek wielkiej przygody pt. „Varanasi, miasto to gra” (tu wielki ukłon w stronę Krzyśka „Sempa” Bieleckiego, który zainspirował mnie do zorganizowania tego co przeczytacie za chwilę).
Buffalo’s to miejsce spotkań ludzi o otwartych umysłach z pomysłem na życie. Klaus, właściciel, oddaje knajpe w ręce ludzi, którzy chcą zrobić tu coś kreatywnego. Dzień wcześniej byli tu Meksykanie z tańcem ognia, ja trafiłem na zajęcia praktyczne w stylu co można zrobić z kokosa. Sam zarezerwowałem sobie najbliższy piątek na grę terenową w Varanasi – wynik rozmowy z ludźmi z 5 krajów na temat wykorzystania przestrzeni miejskiej. Jako że sam brałem udział w pewnej warszawskiej grze Urban Playground (http://www.urban-playground.org), zaproponowałem, że mogę zorganizować coś takiego tutaj. Kolega ze Stanów, Jeremy, który spedził w Benaresie już około 3 miesięcy, postanowił mi pomóc.
I tak razem z Jerrym, który nadawał dokładnie na tych samych falach, znaleźliśmy się na misji, by wpuścić trochę świeżej krwi w otoczenie. Jednego dnia burza mózgów, drugiego spacer po mieście i rozklejanie ogłoszeń, rozdawanie ulotek, trzeciego dopracowywanie instrukcji i rekrutacja miejscowych. Udało nam się zdobyć pomoc czaj baby (starca sprzedającego czaj), Matru Chodri (z najniższej kasty Dom, opiekującej się „burning ghat” czyli miejscem gdzie palone są zwłoki), Rakesha (chłopiec sprzedający tkaniny i ubrania) oraz Santosha (właściciela knajpy „JYOTI”). Pozostałe dwa miejsca obsadziłem ja z Jerrym. Jerry poszedł w okolice dwóch najważniejszych świątyń (Golden Temple i Annapurna), ja ustawiłem się przy wejściu do Obserwatorium, które kiedyś było pałacem. Udało nam się zebrać 15 osób, które podzieliły się na 5 grup.
Postanowiliśmy by każde miejsce wiązało się z innym aspektem miasta.
„Znajdź miejsce gdzie Lord Shiva szepcze święte wersy uwolnienia duszom zmarłych. Jest ono nazwane po Królu Harishchandra, który oddał cały swój dobytek i zajął się odprawianiem zmarłych.”
Pierwszy punkt to „krematorium” – cel pielgrzymek hindusów z całego świata. Miejsce w którym nad Gangesem układa się stosy drewna i pali zwłoki, by później prochy wrzucić do wody. W Varanasi są dwa takie miejsca, więc dodaliśmy informację o królu związanym z tym konkretnym.
„Znajdź półnagiego brodatego starca na Raja Ghat, który zaoferuje ci czaj i wskaże ci dalszą drogę.”
Kolejny punkt to czaj baba i czaj, na który każdy Hindus znajdzie czas, choćby się bardzo spieszył, co jest rzadkością. Czaj baba mimo wyglądu czarownika voodoo, jest bardzo miłym człowiekiem i zdecydowanie nie ma się czego obawiać. Nawet woda, którą przynosi nie wiadomo skąd w plastikowych baniakach i używa do robienia czaju, mi nie zaszkodziła…a może miałem po prostu szczęście. Dodam jeszcze, że instrukcja do tego punktu była napisana w hindi i gracze musieli poprosić kogoś o przetłumaczenie tekstu. Jedna z grup pomyliła Raja Ghat z Raj Ghat i dotarła na północny koniec miasta, następnie przeprawili się przez rzekę i…dotarli na miejsce zbiórki dopiero późnym wieczorem, nie znajdując żadnego punktu. Mimo to, uśmiech nie schodził im z twarzy i byli bardzo szczęśliwi, że mogli wziąć udział w grze.
„Jest wiele sklepów z jedwabiem w Benares, ale tylko jeden jest prowadzony przez imponującego młodego człowieka imieniem Rakesh. Znajdź go i poproś o „czerwone sari”. Znajdziesz go między uśmiechem Monalisy i uśmiechem Prakesha, właściciela kramu z czajem.”
Następnie należało dotrzeć do chłopca z ciuchami. Varanasi słynie z wyrobów z jedwabiu. Wybraliśmy Rakesha bo na swój wiek, ok. 13 lat sprawiał wrażenie jakby był bardziej dorosły od nas. Był stanowczy, wygadany i pewny siebie. Potrafiłby sprzedać worek piasku po cenie złota.
„Znajdź dom w którym podróżnicy idą spać. Nie ma szyldu, ma za to piękny widok na księżyc nad Matka Gangą. By go znaleźć popytaj weteranów podróży po Varanasi…i nie zapomnij przynieść ze sobą chillum.”
Muna Guesthouse, kolejny punkt gry, znajduje się na uboczu, w wąskiej alejce i faktycznie nie ma tam żadnego szyldu. By dowiedzieć się o jego istnieniu trzeba po prostu poznać kogoś, kto już trochę w Benaresie pobył. Dorzuciłem wzmiankę o księżycu (ang. Moon) by ewentualnie ułatwić znalezienie Muny. Czemu chillum? Cóż…Muna słynie z luźnej atmosfery, a dym z fajki (chillum) palonej w Varanasi m.in. przez Sadhu, czyli mędrców pustelników, jest jej nieodłącznym elementem.
„Jeremy, Yvette, Ola, Tom oraz Ivan wszyscy chodzą do tej kafejki na Bengalitola Lane. Idź tam i znajdź Santosha. Da ci on następne instrukcje.”
JYOTI Cafe, jest bardzo popularną i niedrogą kafejką, miejscem gdzie nawiązuje się kontakty z innymi podróżnikami przy dobrym jedzeniu i muzyce z pobliskiego sklepu z płytami.
„Maharadża Jai Singh z Jaipuru prosi cię byś usiadł w jego pałacu i podziwiał piękno gwiazd”
Kolejnym punktem był pałac wybudowany w 1600 roku przez Maharadżę Man Singha, przebudowany na obserwatorium w 1710 roku przez Maharadżę Jai Singha. Podobne obserwatoria znajdują się w Delhi, Jaipurze i Ujjain. Miejsce to reprezentuje w grze władzę świecką i naukę. Czekając na graczy zaprzyjaźniłem się z zarządcą muzeum, który po grze za darmo oprowadził mnie po pałacu.
„Dwie z najważniejszych świątyń w Kashi: Jedna dla Vishwanath, druga dla jego żony, Parvati, która rozdaje jedzenie mieszańcom. Spotkaj mnie przy bramie do tych dwóch świątyń, gdzie mężczyźni noszą brązowe ubrania i karabiny.”
Na koniec obie świątynie, miejsca kultu w najświętszym mieście dla Hindusów. Jedna – Złota Świątynia, poświęcona Sivie (inaczej Vishwanath), opiekunowi miasta, druga – Annapurna, której nazwa oznacza „napełniona jedzeniem”. Po dotarciu do tego punktu i znalezieniu Jerrego przy posterunku policji, pozostawało już tylko udać się do Buffalo’s, czyli miejsca gdzie wszystko się zaczęło. Tam można było odebrać w nagrodę za wzięcie udziału w grze specjalność szefa kuchni, czyli ryż z warzywami oraz podziwiać pokaz tańca ognia w wykonaniu koleżanki ze Szwecji.
Wynik gry był do przewidzenia. Grupy, których członkowie spędzili przynajmniej parę tygodni w Varanasi bez problemu, bardzo szybko dotarły do „mety”. Ci natomiast, którzy dopiero przybyli do Varanasi docierali do Buffalo’s z godzinnym opóźnieniem, lub większym jak feralna grupa Izraelska.
Generalnie, gra odniosła sukces, gracze byli zadowoleni, a ja z Jerrym jako organizatorzy chyba podwójnie, ponieważ samo wymyślanie gry to już niesamowita frajda. Zachęcam do spróbowania. Miasto to gra.