Dotarcie do Agry odbyło się w dużo mniej komfortowych warunkach, mianowicie starym rozklekotanym autokarem. Przez szczeliny w oknach i nie tylko wiało zimne nocne powietrze, a zamiast dzwiczek do kabiny były tylko firanki. Autokar był zapchany, podłoga zasłana ludźmi. Kto się nie zmieścił ten stał i zaglądał co chwile przez firankę. w takich warunkach starałem sie jak najdłużej nie zasnąć, ale sie nie dało i tak straciłem telefon. Stary, popękany i porysowany, służący głównie jako zegarek i budzik. Tu w Indiach nawet taki znajdzie amatora.
Po dotarciu byłem ledwo zywy, ale udało mi sie "zaliczyć" Fatehpur Sikri z parą zabawnych Francuzów by później powłuczyć się trochę po mieście i wcześnie pójść spać. Bo rano o świcie Wielki Tadż! I Tadż Mahal jest rzeczywiście wielki. Wyglądajacy jak miraż na pustyni, unosi sie na delikatnej mgiełce przywianej znad rzeki Yamuny. Jego ogrom faktycznie onieśmiela i wart jest fortuny jak na indyjskie warunki - 750 rupii...
Strasznie razi jednak to, że Hindusi wchodzą za grosze. Żona pewnego Amerykanina, z pochodzenia Hinduska z Punjabu, posługujaca sie biegle hindi, ale mieszkająca od wielu lat w Stanach, musiała się bardzo natrudzić by dostac zniszkowy bilet. We wszystkich miejscach, gdzie tylko jest podana cena oficjalnie Hindusi płaca tylko ułamek tego co reszta. Dziwne jak na kraj, którego konstytucja oparta jest na zasadach równości i szacunku dla wszystkich. Z drugiej strony wiadomo,że Hindusi przecietnie zarabiają ułamek tego co reszta. Moze tak niskie ceny mają zachecic przecietnych Hindusów do poznawania swojej kultury i historii? Ten kometarz wywołał tylko uśmiech na twarzach moich towarzyszy.Dla tych, którzy nie mają ochoty zasilać indyjskiego skarbca, polecam obejrzenie Wilkiego T od strony rzeki, gdzie nadal robi wielkie wrażenie i to za darmo.
Przy okazji należy uważać na "pomocnych" ludzi oferujących zrobienie zdjecia lub doradzających, gdzie takie najlepiej zrobić - proszą później o pieniądz. To samo tyczy się "przewodników" tj. lokalesów koczujących w obiektach turystycznych oferujących swoje "usługi" - często droższe i gorszej jakości niż oficjalni przewodnicy.
Kolejnym trikiem wielu naciągaczy jest kolekcjonowanie rekomendacji i pozytywnych komentarzy w różnych językach od turystów by w ten sposób łatwiej naciągnąc następnych. Nie twierdzę, że każdy, kto się pocwali starym poplamionym zeszycikiem pełnym pochwał jest oszustem, trzeba jednak patrzyć na to z dystansem i nie godzic się na propozycje rykszarzy, przewodników nieoficjalnych itp. Własnie w Agrze w barze Joneys'a spotkałem przemiłego staruszka sprzedającego własnej roboty perfumy. Pochwalił sie gruba księgą pochwał od zadowolonych klientów i pokazał swą walizeczkę-sklepik pełną buteleczek czegoś przypominającego stare babcine "perfumy" i namawiał do kupna. Próbował mnie także przekonać,że mydło, które tam trzymał to prawdziwy bursztyn, z którego wyrabia się zapach. Pięknie podziękowałem i zastanawiałem się jak upłynął pobyt w Indiach "Piotrkowi", który kupił 3 malutkie buteleczki po 100 rupii każda i z satysfakcją dopisał się do księgi przemiłego dziadka.
Z Agry zdecydowałem sie wyruszyć do Kadjuracho z przystankiem w Jhansi. Plan prosty ale jak to w Indiach to co najprostsze nie działa, a to co najbardziej skomplikowane, poklejone i połatane ma się całkiem dobrze...